Wszystko, co wiedziałam o Bogu, to NIC. Absolutnie nic.

Bóg? Duch? Jezus? Nie mogłam się w tym połapać...

Miałam chrzest, komunię, bierzmowanie, chodziłam na religię, chadzałam do kościoła, a więc wszystko po Bożemu, wszystko jak Bóg przykazał.

Tylko Boga w tym nie było… Boga nie znałam... na Boga byłam impregnowana.

Z czasem wyszłam za mąż, urodziłam dzieci, poszłam do pracy, zrezygnowałam z pracy, wychowywałam dzieci

i… pustka…

bezsens…

nic…

Nic nie ma sensu, bo wszystko zmierza ku śmierci. Dążenia moje, innych ludzi są śmieszne i godne pożałowania. Ludzie żyją tu dłużej lub krócej, jedni bogaci, inni biedni, jedni zdrowi, drudzy chorzy, czasami w szczęściu, choć częściej w nieszczęściu; i to już wszystko, i to już koniec.

I tu nagle przyszła mi do głowy myśl, że chyba jednak się mylę, gdzieś popełniam błąd, bo przecież kiedy obserwuję przyrodę wokół mnie, to wszystko ma sens: kwiaty, żeby kwitnąć, potrzebują zapylenia i to im zapewnia pszczoła, człowiek potrzebuje tlenu, żeby żyć, więc tlen jest w powietrzu, moje dziecko rośnie jak na drożdżach, choć pije tylko mleko, którego produkcja uruchomiła się w moim ciele. Przecież to jest niezwykłe! Świat jest perfekcyjnie zaplanowany i poukładany, wszystko w nim ma cel i sens, czyżby więc tylko ludzkie życie nie miało sensu?

Nie, to nie może być prawda, muszę się mylić. Musi być coś więcej. Musi być Bóg!

W euforii swego największego odkrycia w życiu pobiegłam szukać Boga. Zaczęłam uczęszczać a na nabożeństwa, słuchać kazań i czytać Pismo Święte. Skoro jest Bóg, to muszę Go poznać!

Kilka miesięcy później trafiłam na przedstawienie ewangelizacyjne „Bramy nieba, płomienie piekła”. Tam przeżyłam kolejny wstrząs. Dotarło do mnie, że istnieje nie tylko Bóg, ale i szatan, i że  ja zmierzam prosto w jego objęcia. To, że czytam Biblię, to, że chodzę do kościoła, nawet to, że wierzę w Boga niczego nie zmienia!

Ginę, bo są tylko dwie drogi: droga do piekła, którą idzie cały świat, i droga do nieba, która wiedzie przez Jezusa. Życie, to życie wieczne, którego istnienie przeczuwałam, jest w Nim i tylko w Nim, w Jego śmierci, w Jego krwi i w Jego zmartwychwstaniu. Wiedziałam, że muszę się ratować. To była jedyna myśl, którą miałam wtedy w głowie. Kiedy więc prowadzący spytał: Kto chce powierzyć życie Jezusowi, niech wyjdzie na środek i będziemy się razem modlić, wyszłam. W prostych słowach przyjęłam Jezusa do swojego życia, to znaczy poprosiłam, aby stał się moim Panem. Nie rozumiałam wtedy tego dobrze, ale wiedziałam, że Jezus jest moim ratunkiem, moim wyjściem i moim życiem.

To była najlepsza decyzja, jaką kiedykolwiek podjęłam. Jezus rzeczywiście zamieszkał w moim sercu i w moim życiu.

Od tamtych wydarzeń minęło dziesięć lat. Przez tych dziesięć lat codziennie czytam Biblię. I im dłużej ją czytam, tym bardziej niezwykły jawi mi się Bóg w swojej mądrości, miłości, wielkości. Modlę się – mam kontakt z żywym Bogiem, i to też jest niezwykłe. On mnie wychowuje, prowadzi, pociesza. Zmienia mnie, zmienia moje priorytety. Dziś z innej perspektywy patrzę na świat. Wiem, że wszystko zostało stworzone przez Boga i wszystko w Nim znajduje swój sens.

Dorota