Autor: Grzegorz Bielachowicz

Urodziłem się w Kożuchowie koło Zielonej Góry, a mieszkałem i dorastałem w Nowej Soli, w jednej z typowych rodzin katolickich. Wychowywany według wiary moich ojców, przygotowywałem się i przystępowałem do kolejnych sakramentów, uczestniczyłem w świętach, uczęszczałem na „roraty”, „majowe” i rekolekcje, gdyż rodzice dbali, abym niczego nie zaniedbywał z nauki katechizmu. Dodatkowym atutem przemawiającym za moją ojczystą wiarą było posiadanie dwóch stryjów księży. Tak jak cała moja rodzina i wszyscy moi znajomi, wychowany byłem w przekonaniu, że Kościół Rzymskokatolicki jest jedyną drogą do Boga; tak jak każdy patriota byłem dumny z papieża-Polaka, i tak jak każdy praktykujący katolik jeździłem na pielgrzymki do Częstochowy.

Skończyłem z wieloma wyróżnieniami Technikum Leśne w Rogozińcu i podjąłem pracę w Nadleśnictwie Trzebież, 250 km od rodzinnego domu. Byłem dobrze zapowiadającym się leśnikiem. W pewnym momencie wszystko, co dotychczas się układało, nad czym panowałem, zaczęło się walić. Nadużywałem alkoholu, mimo szczerego zaangażowania w pracy byłem niedoceniany, zacząłem jak nigdy kląć, zrezygnowałem ze wszystkich dotychczasowych zainteresowań (aikido, gra na instrumentach...). Moje życie, dotychczas przypominające układanie pięknych puzzli, zamieniło się w krajobraz „pohuraganowy”. Szukałem rozwiązania, ucieczki. Myślałem więc: może Legia Cudzoziemska?

Pewnego zimowego dnia, wieczorem 2001 roku, ukląkłem przed łóżkiem w wyziębionej kwaterze i pomodliłem się: „Panie, ja nie chcę tej drogi, którą idę. Ty mnie poprowadź. Poprowadź mnie Twoją Drogą, bo moja nie wiem, gdzie mnie zaprowadzi”. Prosta, szczera modlitwa - jak się później okazało - zadecydowała o moim całym życiu. Tak jak myśliwy ma pewność ustrzelonej zwierzyny, bo oprócz wystrzału słyszy przytłumiony odgłos kuli uderzającej w cel, tak i ja czułem, że to nie była modlitwa do ściany. Nie miałem pojęcia, że się modlę, aby Bóg zaprowadził mnie do Jezusa, a tak właśnie było. Ja jestem Droga i Prawda, i Życie, nikt nie przychodzi do Ojca, jak tylko przeze mnie (J 14:6). Chociaż od dzieciństwa rodzice przyprowadzali mnie do kościoła, to jednak nigdy nie zaprowadzili mnie do Chrystusa. Chyba nikt z moich znajomych nie znał Zbawiciela świata. Stało się. Biegałem, jak nigdy, do kościoła, na rekolekcje, szukałem, moim jedynym pragnieniem było znaleźć to, co włożył w moje serce Bóg podczas tamtej modlitwy. Wchodziłem do kościoła i wychodziłem w połowie mszy. Nie wiedziałem, dlaczego tak jest. Pytałem moją przyjaciółkę z Gryfina, zastanawiałem się. Zadawałem sobie pytanie: dlaczego mimo takiego pragnienia Boga nie znajdowałem Go w miejscu, gdzie każdy mówił mi, że Go znajdę?

W grudniu 1999 r. w czasie prac zrębowych na powierzchni oddziału 785g leśnictwa Siedlice (nadleśnictwo Trzebież), przy granicy z leśnictwem Tanowo poznałem podleśniczego tegoż leśnictwa. Kiedy tylko się pokazał, pracownik z grupy, którą nadzorowałem, powiedział mi półgłosem: „Uważaj. To jest baptysta”. Moje zaciekawienie zamieniło się w niechęć. „Baptysta czy buddysta - jedna kocia wiara. Niech no tylko coś zacznie...” - pomyślałem. Tego samego dnia podleśniczy zaprosił mnie do siebie do domu. Coś mi się nie zgadzało. Innego dnia zaprosił mnie na obiad, poznałem jego – to znaczy Grzegorza - żonę. To, czego nie znalazłem w kościele, znalazłem w domu biednego leśnika. Nie musieli mi nic mówić, wystarczyło, że tam byłem. Kiedy sprawdziłem w Internecie, w co wierzą baptyści, stwierdziłem, że nie dam sobie rady z obroną w przypadku, kiedy zaczęliby mnie atakować. Oni jednak nie rozmawiali ze mną na tematy religijne. Pewnego dnia wieczorem nie wytrzymując tego dłużej, zapytałem się: A jak wygląda msza w waszym Kościele? W odpowiedzi usłyszałem zaproszenie do zboru na nabożeństwo. Co mam do stracenia? Przyjąłem zaproszenie.

Wchodzę do ich kaplicy w Szczecinie, patrzę, wszyscy są przyjaźni, uśmiechają się, wyświetlane są kolejne pieśni. Stoję więc i czytam, ale nie śpiewam i szukam herezji. Ku mojemu zdziwieniu nic nie znalazłem, więc zacząłem śpiewać. Wyszedłem stamtąd ze skurczem na policzkach od ciągłego uśmiechu radości. Od tamtego czasu już regularnie ich odwiedzałem. Ciągle jednak nie mogłem przyjąć do wiadomości, że taka gromadka ludzi zna prawdziwego Boga na przekór całej katolickiej Polsce. Zostałem zaproszony na specjalne nabożeństwa. Kaznodzieja przybyły z Koszalina (pastor Henryk Skrzypkowski) głosił przez trzy dni Ewangelię ludziom, którzy nie znali Jezusa. Co dzień do słuchaczy kierowano zawołanie, aby wyjść na środek i przyjąć Chrystusa w prostej modlitwie przed zgromadzeniem. Przez dwa dni powstrzymywałem się od łez podczas głoszonego Słowa, ale nie wyszedłem do przodu. Drugiego dnia wieczorem wziąłem Biblię na kolana i pomodliłem się tymi słowy: „Boże, jeżeli mam tam wyjść na środek, jeśli jest prawdą to, co oni mówią, powiedz mi!” W tej samej chwili otworzyłem Pismo Święte na stronie Księgi proroka Izajasza. Spojrzałem na wersety 6 i 7 z 55 rozdziału, po czym osłupiałem. Szukajcie Pana, dopóki można go znaleźć, wzywajcie go, dopóki jest blisko! Niech bezbożny porzuci swoją drogę, a przestępca swoje zamysły i niech się nawróci do Pana, aby się nad nim zlitował, do naszego Boga, gdyż jest hojny w odpuszczaniu! Położyłem się spać, a następnego dnia podczas nabożeństwa wyszedłem na środek i pomodliłem się, aby Jezus zamieszkał w moim sercu, przebaczył mi moje grzechy i pomógł memu niedowiarstwu. Zwykła modlitwa, wszyscy mnie ściskali, mieli łzy w oczach. Większa będzie radość w niebie z jednego grzesznika, który się upamięta, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują upamiętania (Łk 15:7). Chociaż znałem to na pamięć, że Jezus umarł za nasze grzechy, pewnego dnia szarpnęło mną zrozumienie tego faktu - Bóg za grzech karze śmiercią. Jezus umarł za twój grzech. Całe moje stare życie prysło jak bańka mydlana, o alkoholu przypomniałem sobie po miesiącu od nawrócenia.

Niczego jeszcze nie rozumiałem, ale to, co czułem, nie można było wyrazić w ludzkich słowach. Radość, miłość, łagodność... niekończące się westchnienie do Stwórcy. Przyjaciel powiedział, że to musi być jakaś sekta, bo nikt w tak krótkim czasie się tak nie zmienia. W odpowiedzi wskazałem na apostołów, którzy odpowiadając na zawołanie: „Pójdź za mną”, pozostawili wszystko, co posiadali, wszystko, czym się zajmowali, stare życie i szli za Jezusem. A zatem i ja idę za Jezusem, podążam według Jego Słowa i będę tam, gdzie On jest. Amen.