Nadchodzi gorący czas dla wszystkich maturzystów. „Matura, i co dalej?” Wielu może zadaje sobie takie pytanie.

Ja chciałabym opisać, jak w moim życiu wyglądał czas matur oraz wybór studiów. Ponieważ nie mogłam kontynuować nauki w ogólniaku, w moim rodzinnym mieście, klasę maturalną zrobiłam w innym mieście. Był to prywatny ogólniak dla dorosłych. Już od połowy trzeciej klasy Bóg dokonywał w moim życiu wielkich przemian. Zaczęło się to wszystko od realnego przebudzenia. Gdy pod koniec sierpnia pokonałam koło 600 km, w celu podjęcia nauki w nowej szkole, okazało się, że nie ma dla mnie miejsca w tej szkole, do której chciała mnie zapisać moja Ciocia. Ja jakoś od samego początku czułam się źle. Ponure, zimne mury, bardzo sztywniacki, ponury dyrektor. W domu rozpacz, prawie załamanie. „Co dalej?”; ”I po co to wszystko?” W sobotę poszliśmy do jeszcze jednej szkoły- całkiem inna atmosfera. Wesoły dyrektor, porozmawiał ze mną, okazał się taki... ludzki. Szkołę tą polubiłam od razu. I w tej szkole też przyszło mi zdawać maturę. Był to zarazem czas cudownych doświadczeń w życiu z Bogiem. Weekend przed maturą, młodzież ze zboru, do którego wtedy uczęszczałam zorganizowała wypad w góry. Zorganizowali go ze względu na maturzystki na mnie, i Kaśkę, która dziennie zdawała maturę. (Ja wieczorowo) Czas był naprawdę fajny. W sobotni wieczór pastor rozwoził nas z dworca do domów. Wtedy poprosiłam go, by w niedzielę wzniósł za nas modlitwę.

We wtorek, kiedy odbywał się egzamin z języka polskiego, niespodziewanie szkołę odwiedziła pani kurator. Zapobiegawczy dyrektor od razu zorganizował maturę w dwu salach. Tematy były dość proste, wiem, że wtedy większość ludzi pisała na temat: „Bohater, którego cenię i podziwiam.”. To temat pierwszy, ja pisałam na drugi temat: „Co pozostawiła po sobie starożytność.” Tak właściwie, to była wyliczanka. Swoją pracę oparłam w sumie jedynie na Biblii. Przechodziłam od kronik, po apokalipsę. Gdy pisałam, to czułam, jak zastępy anielskie wspierają mnie w pisaniu pracy. To było piękne uczucie.

Noc z wtorku na środę miałam nieprzespaną, bo... bolał mnie ząb. Bolał mnie tak, że nawet na chwilę nie zmrużyłam oka. Było to bardzo ciężkie doświadczenie. W środę matura z Biologii... Jeszcze przed maturą (pisałam od 15.30.) złożyłam wizytę w gabinecie stomatologicznym. Był to gabinet prywatny, ale ja w drodze desperacji, nie widziałam innego wyjścia. Taka zbolała, poszłam na maturę też miałam fajny czas, ale dużo trudniejszy. Musiałam pokonać strach, nerwy i ból. Miałam dość prosty temat, gdyż pisałam o rozwoju procesu oddychania. W pewnym momencie, nie wytrzymałam. Puściły mi nerwy i sięgnęłam po ściągę od koleżanki. Wiem, że Bóg tego nie chciał, wiem, że miałam pisać samodzielnie. Dlatego też wynik był taki, jaki był. Zdałam egzaminy pisemne, ale wiem, że mogłam je zdać lepiej. Zwłaszcza Biologię. Do Matury pisemnej, długo się nie uczyłam, bo od świąt Wielkanocnych, które wtedy były w okolicach- 7-9 kwietnia.

Jeszcze wspanialszy czas miałam podczas „matury ustnej”. Mimo, iż na ustny polski się spóźniłam, to i tak było to dla mnie wielkie przeżycie, Był to mój pierwszy, ustny, poważny egzamin. Co było najgorsze? To, że moja polonistka, cały czas potakiwała i mówiła „Yhm” Poza tym, nie dawali mi skończyć żadnego pytania. W końcu nie wiedziałam więc, czy mówię tak dobrze, czy tak źle... Biologia, to w ogóle było przeżycie. A najgorsze było to, że przypadała w dzień Matki, i nie chciałam zawieść mamy, a chciałam sprawić jej prezent. Weszłam jako pierwsza, tzn. w pierwszej trójce. I przeżyłam szok. Koleżanka, która wyciągnęła pytanie - nagle znalazła się pod ławką. Zemdlała. Ja, gdy przygotowywałam się do Biologii, niemal za każdym razem, zahaczałam o Ekologię - ale mówiłam sobie „Ja tego nie będę miała. Na pewno.” Co dostałam w zestawie? Pierwsze pytanie: tkanki. Nic o tym nie wiedziałam, ale dostałam tablice. Drugie pytanie miałam podobne jak na pisemnej a trzecie pytanie - Ekologia. Kiedy odpowiadałam, to najbardziej zacinałam się właśnie na ekologii... Więc, gdy wyczytywano oceny, nie dotarło do mnie, że mam 5. Dopiero dyrektor musiał kilkukrotnie mnie zapewnić i zaczęłam się cieszyć. Z angielskim też były przeboje. Mimo, iż sporo błędów popełniłam, także bardzo dobrze go zdałam.

Bóg naprawdę cudownie działał. I wiecie, człowiek po takich przeżyciach, myślał, że na studia, to z otwartymi ramionami go przyjmą. Złożyłam papiery na ChAT- na pedagogikę i na jeszcze wtedy ART. W Olsztynie- na Zoologię. Zaskoczona byłam bardzo, ale na ChAT dostałam się, ale nie byłam przyjęta z braku miejsc, a z ART w ogóle zrezygnowałam- za trudny egzamin z chemii. Strasznie mnie to przytłumiło. Przez ten rok kontynuowałam naukę - robiłam w Olsztynie w ARTOSie, dwa semestry języka angielskiego. W ciągu roku poznałam dziewczynę, Ninę, która w połowie lat 80 była w Anglii, w Szkole Biblijnej. Siedziałam u niej kiedyś i pamiętam, jak sobie marzyłam, że chciałabym zrobić taką szkolę. Ale nie znałam na tyle angielskiego, by się uczyć poza Polską. Pamiętam jakby to było dziś. Siedziałam u Niny w mieszkaniu, ona opowiadała o Szkole Biblijnej, w której się uczyła. Słuchałam i myślałam: Ja też chcę się dowiedzieć więcej o Bogu, chcę ugruntować swoją wiarę. Niezależnie od tego, w tym samym czasie, inna siostra ze zboru, która studiowała w Stolicy, powiedziała: „Wiesz, jest taka szkoła, w Warszawie, tam duszpasterzem jest Krzysiu Zaremba”. Mi niczego więcej nie trzeba było mówić. To było pod koniec lutego - wysłałam prośbę o informator i czekałam. Czas mijał, a informatora jak nie było, tak nie było. Mijał już drugi miesiąc. Byłam akurat u przyjaciółki, jak zadzwoniła mama, że przyszedł informator z Warszawy. Cieszyłam się tym bardzo. Jak szybko mogłam, odesłałam ankiety i podanie. Na egzamin trzeba było nauczyć się ogólnej Historii Kościoła i mieć dobrą wiedzę Biblijną. Wydawało mi się, że wiedzę Biblijną mam dobrą, więc nauczyłam się historii. I wydawało mi się, że już wszystko wiem i umiem. Na egzamin jechałam wraz z Bratem i z mamą. Wyjechaliśmy około 6.00. rano, a egzamin był o 10,30. Do Warszawy mamy około 200 km a więc byliśmy pewni, że zdążymy. Ale tak już ze mną jest, że jak się gdzieś spieszę, to z reguły się spóźniam. Tak też było i tym razem. Mogłabym zrzucić winę na mamę, gdyż miała mapę z 1977 roku. (wtedy ta dzielnica, to były ogródki działkowe) Ale myślę, że czegoś się nauczyłam przez to doświadczenie.

Na egzamin spóźniłam się jakieś 15 minut. Kiedy weszłam, akurat kończył mówić opiekun akademicki. A mówił bardzo ciekawe słowa. Mówił, że jeśli Bożą wolą będzie, byśmy byli w Seminarium, a nie będzie nas, to będzie to dla nas męczarnią w tym miejscu gdzie będziemy. A jeżeli nawet uda się nam przejść egzamin, a nie będzie to Bożą wolą, byśmy mieli tu być, to nie będziemy czerpać zadowolenia z nauki i pobytu w niej. Egzamin składał się z dwóch części. Pierwsza to egzamin z wiedzy Biblijnej. Jeśli się mi wydawało, że znam Biblię, to na egzaminie, nawet z pomocą Biblii, nie byłam w stanie wielu rzeczy znaleźć. Tej części egzaminu nie zaliczyłam. Miałam 11 punktów, a żeby zdać, trzeba było mieć przynajmniej 16. Druga część, w sumie ważniejsza, to była rozmowa kwalifikacyjna. Pytań nie pamiętam, pamiętam natomiast jedną kwestię. Chodziło o to, że jeden z wykładowców zapytał mnie, czy wiem, co to jest chrzest w Duchu Świętym (a akurat miesiąc później doświadczyłam tego przeżycia). Drugi z członków komisji, zironizował to pytanie - i ta ironia towarzyszyła mi później jeszcze długo. Zwłaszcza, że dostałam się do tej szkoły warunkowo. Do dziś z resztą nie wiem dlaczego, ale nie ma to już najmniejszego znaczenia, gdyż piszę to już jako niemalże absolwent. (piszę jeszcze licencjat) Chcę na koniec powiedzieć, że nie było łatwo, podczas nauki w tej szkole było nawet bardzo ciężko, ale było warto. Jeśli dziś zastanawiasz się, czy warto iść na teologię - powiem, warto.

 

Autorka: Marta Haratym