Przez dziewięć lat, jako najmłodsze dziecko, jedyna córka (mam dwóch starszych braci) byłam bardzo rozpieszczana, szczególnie przez Tatę. Potem, gdy urodził mi się młodszy brat, wszystko uległo zmianie, jednak dalej moi rodzice pozostali bardzo nadopiekuńczy w stosunku do mnie. To powodowało, że nie miałam przyjaciół, byłam dzieckiem bardzo smutnym i samotnym. Jako, że zawsze byłam osobą podatną na emocje, bardzo szybko lgnęłam do ludzi, którzy albo zachowywali się oryginalnie, albo obiecali przyjaźń. Z tego też powodu, kiedy ktoś mi powiedział- słuchaj, zwróć się do Pana Jezusa, On Cię kocha! Bardzo szybko to przyjęłam i już jako dziecko zaczęłam regularnie uczęszczać do kościoła i czynnie się angażować. Cały czas jednak byłam osobą bardzo samotną. Świadomość tego, że jest ze mną Bóg, czy Jezus, nie wystarczała mi, by nie czuć się samotną, niekochaną i nieakceptowaną.
Muzyka znajdowała się w centrum mojego życia. Słuchałam różnych stylów: od disco polo, przez techno po rock, rap a nawet metal. W muzyce mogłam ukoić wszystkie emocje.
Mijała szkoła podstawowa. Zaczęłam układać życie po swojemu, oczywiście pod przykrywką religijności. Już w szkole podstawowej zaczęłam ściągać na klasówkach, kłamałam. Niby to takie normalne, wszyscy ludzie to robią, a jednak dziś wiem, że to nie było dobre. Z drugiej strony, uczęszczałam do kościoła kilka razy w tygodniu i udawałam, (z powodzeniem), że wszystko jest w porządku. Z drugiej strony, zaczęłam powoli zamykać się w sobie, izolować, uciekać od ludzi...
Przyszła szkoła średnia. Nowe nadzieje na przyjaźnie, na normalne życie. Zaczęłam przeklinać, na całego ściągać, i w drugiej klasie zaczęłam kraść. W tym czasie już słuchałam ostrzejszej muzyki, choć na razie nie było to jeszcze ciężkie metalowe granie. Słuchałam zespołów np.: Metallica, Nirvana, i inne.
Tak to już jest, że każda dziewczyna, w pewnym wieku, poszukuje akceptacji i miłości ze strony chłopców. Ja, nie wierzyłam w miłość. Wszystko tłumaczyłam sobie kwestią pożądania, przywiązania lub nienawiści. Spotykałam się z grupą chłopaków, którzy ćpali. Ja, chcąc być z nimi, musiałam w jakiś sposób się wykazać, więc kradłam. Chciałam ćpać, jednak nigdy się nie odważyłam, coś w środku mi na to nie zezwalało. Zgodnie ze staropolskim przysłowiem „z jakim przystajesz, takim się stajesz” zaczęłam słuchać takiej samej muzyki jak chłopaki, a więc: Sepultura, Vader, Post Regiment, Fear Factory, Guns’n’Roses, Faith No More, Kat, Schizma, Closterkeller, Katharsis, Wilki, The Cramberries, Fire Gras, TSA i inne.
W tym czasie relacji z rodzicami ani z rodzeństwem nie miałam żadnych. Przyjaciele, którzy po drodze gdzieś tam mnie znaleźli - poodchodzili na skutek tego, że sama poraniłam ich bardzo. Do kościoła ciągle chodziłam i świetnie się maskowałam. Poza tym, kiedy patrzyłam na innych, którzy też zachowywali się poza kościołem nie po chrześcijańsku, czułam się lepiej i usprawiedliwiałam się słowami - „...ja nie jestem jeszcze taka zła, oni są gorsi...” Pewnego dnia, patrząc w ten bezsens, w beznadzieję, postanowiliśmy z chłopakami iść na zbiorówkę na kolej, po prostu nie widzieliśmy sensu dalszego życia. Zaplanowaliśmy na to piękną datę 11.11.96. Ja wtedy nie ćpałam, ale za to brałam dużo silnych prochów.
W przeddzień pierwszego, planowanego samobójstwa miałam pewien sen, który przypomniał mi o kimś, kto kiedyś, wiele lat temu mówił, że mnie kocha. Nie wiem, dlaczego, ale posłuchałam go (w tym czasie nikogo się nie słuchałam ani się nie bałam), nie poszłam. Cały czas ten sam głos w środku powtarzał: „...Ja cię kocham... Tęsknię... Czekam...” Myśli o miłości jeszcze długo odrzucałam. Po dwóch miesiącach, był dzień moich osiemnastych urodzin, dzień, który wydawał mi się dniem wolności, uwolnienia spod zwierzchnictwa rodziców. W tym właśnie dniu musiałam pierwszy raz samodzielnie odpowiedzieć za wszelkie szkolne draki... Kilka dni później stwierdziłam, że jestem sama, pusta, bez żadnej nadziei, więc czemu nie pójść za głosem serca i nie posłuchać tego, co mi dyktuje? Zaczęłam więc wołać do Boga. Wtedy coś się stało. Pierwszy raz od wielu lat odczułam radość, pokój ... On wziął całą moją winę jak bagaż, na siebie i umarł za mnie. Wtedy zrozumiałam, że ja już nie muszę umierać, mogę skorzystać z daru łaski i żyć! Wtedy zawierzyłam Bogu i On stał się moim Jedynym, Prawdziwym Przyjacielem. On mnie nigdy nie zawiódł, nie zranił, nie wyśmiał. Nigdy mnie nie odrzucił, lecz mnie kocha, akceptuje, przebaczył mi wszystko, tęsknił i tęskni. On był, jest i zawsze będzie wierny. Kiedy byłam w potrzebie, nigdy się nie spóźnił, nigdy nie był zbyt zajęty, by wysłuchać, pomóc, doradzić.
Ja postanowiłam zrobić ten krok i powierzyć mu swe życie. Były później różne chwile, ale tak naprawdę, nigdy tego nie żałowałam. Od tamtego dnia jest ze mną, uczy mnie miłości, wiary i prawdy. Dziś już nie słucham tej demonicznej, mrocznej muzyki. Mój Przyjaciel pomógł mi, przywrócił dobrą relację z rodzeństwem, z ich rodzinami. Pomógł mi odnaleźć w sobie wiele talentów. Pomógł mi pojednać się ze starymi przyjaciółmi, dał mi również poznać wielu nowych dobrych kumpli i przyjaciół. Dziś się nie boję kolejnego dnia, nie mam w nocy problemów ze snem, ze strachem. Wiem, że sama jestem niczym, niczego nie osiągnę, nie będę nic znaczyć, ale wiem, że z Nim, dam sobie radę! Jako człowiek jestem słaba, zawodzę, upadam, popełniam błędy, ale mój Przyjaciel jest po to, by mi pomóc, wesprzeć w trudnych sytuacjach. On leczy wszystkie moje zranienia, choroby duchowe, psychiczne i fizyczne.